Skocz do zawartości

Relacja z Kamerunu


baxter12

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Piatek 4 lipca

Wieczor godzina 21, sprzet dla Darka nie nadszedl nie moge zlapac kontaktu telefonicznego. Nie podnosi sluchawki.

Zaczynam pakowac to co mam, z rosnaca obawa, ze czegos mi braknie, motor z RWD-5, Lipol, regulator, jeszcze ladowarka E-sky. Zaczynam rozbierac moj samolot, zastanawiajac sie co jeszcze bede potrzebowal

na miejscu, jeszcze tasma klejaca, zlaczki. O 1.30 koncze pakowanie i ide spac. Nie moge zasnac. Godz

4.00 odjazd na lotnisko, na miejscu oczekiwana acz niepozadana atrakcja, 210 zl

oplaty za nadbagaz.. Lot do Londynu spokojny, ladawanie bujano-slizgane, ujdzie.

Na lotnisku udaje mi sie szybko znalezc wozek i tem moj 27-kilogramowy karton,

przewiezc w poszukiwaniu autobusu do Hitrow. czekam chyba z godzine,

walczac ze zjezdzajacym z kraweznika wozkiem, ktorego gabaryt nie pozwala sie

swobodnie przemieszczac, i blokuje cala szerokosc przystanku autobusowego.

Po przyjezdzeie autobusu, kolejne utrudnienie, nie moge kloca wcisnac do luku

bagazowego, kierowca i pasazerowie patrza na mnie z niesmakiem. Hmm, sami

tego chcieliscie, wywalam ich bagaze na chodnik, laduje swoj karton, a potem z

grozna i zdeterminowana mina upycham ich bagaz po bokach kartonu. Wewnatrz

wita mnie pomruk dezaprobaty, ale nikt nie podnosi wzroku. Siadam. mam to

gdzies. Teraz na Hitrow, musze czegos sie napic, zjesc, a przede wszystkim

przepakowac tego kloca na dwa mniejsze. Szukam na lotnisku noza, nie ma w

zadnym barze. Hmm bieda, udaje sie na picce, niestety noza nie udaje sie

sprywatyzowac. Uzywam dowodu osobistego. Dziala wysmienicie. Potem

odprawa bagazu, i juz jasny radosny i lekki biegne do samolotu z jednym

plecaczkiem.. No nie tak od razu, bo sie makaron uparl ze moge miec tylko 20 kg

bagazu, i chce sto dolarow, w koncu zaczyna kapowac i daje sobie spokoj.

Ladowanie, slabe, skakane. Spodziewam sie na lotnisku cos zjesc, wypic, kupic

na droge. Porazka o rozczarowanie... Lotnisko De golla, monumentalny pomnik-

koszmar pasazera, kilometry korytarzy, ciagi ruchomych schodow i chodnikow,

prowadzace do nikad, kolejka jezdzaca pomiedzy terminalami do ktorej nie mozna

trafic. Pusto, glucho, cicho... slychac tylko szum ruchomych schodow, odbijajacy

sie echem w pustych korytazach, zywego ducha, sklepy pozamykane, kilka

automatow z napojami... Probuje spac na siedzaco na metalowym krzeselku, obok

pary nieszczesliwcow z Japonii.. nadchodzi ranek, zaczynam krazyc w

poszukiwaniu sklepu, lub baru, jest czynny od 5.00, proponuja sanwiche, taaa,

otwieraja o 5.30, jest kawa i croisanty sanwiche beda po 12... ale jaja. Kupuje

kawe, zjadam pol paczki ciastek kupionych w Londynie. czekam na otwarcie

terminala do Duali. Na bezclowym flaszka whiskey do plecaka i do samolotu. Tam

dadza cos do jedzenia...

W samolocie czarno, glosno, zimno. Klimatyzacja na full, dobrze ze mam skarpetki

i dlugie spodnie. Jest chyba ze 14 stopni.. mamy opoznienie, co chwila wchodza

jacys czarni z wielkimi torbami i probuja je lokowac w lukach. Jak to jest ze mnie

sprawdzaja wielkosc bagazu, a czarnych to nie obowiazuje ??? Na koniec, tuz

przed odlotem, wpada malzenstwo, on bialy przyglup, widze po pysku ze

opozniony w rozwoju, ona czarna, gruba przekupa, 25 toreb i pies, probuje

wciagnac caly samolot w upychanie tych tobolkow, w koncu jej stary siada na

jednej torbie, a druga kladzie sobie pod nogi. Probuje ja wepchnac pod moje. Patrze

mu w oczy i uzywajac pieknego francuskiego "R" szepcze: wypierdalaj mi z tym.

...zrozumial za pierwszym razem... dalej juz spokojnie, spie, budze sie jem, spie,

trzese sie z zimna. Wyzywam stewardese ze nie jestem pingwinem, nic nie daje...

Do obiadku ciasto z zakalcem. Interesujace, bardzo lubie zakalec, a mojej babci

udawal sie tylko raz do roku, a tu prosze, ja mam zakalec, sasiad ma zakalec, ta

mila czarnula i jej mama, i maz hmm. Nieslychane, jak im sie to udaje? Zjadlem

ciastko i czekam na upragniona kawe.. Widze juz na poczatku samolotu wozek z

napojami... Niestety!! nie dotrwalem, zasnalem. Jak sie obudzilem, nie bylo kawy, ani

wozka, nawet filizanke mi zabrali... Ladujemy... w Douali... Dookola las tropikalny,

palmy, pinie, jakies inne drzewa, szaro, deszczowo.. ponuro.. no tak jest wieczor,

godzina 17.30, za pol godziny zajdzie slonce.. Jest budynek lotniska, przypomina

poradziecki biurowiec, opuszczony przed laty, zaniedbany, nie remontowany, w

srodku wyglada tak samo.. Cieplo, duszno, wilgotno.. Dluga kolejka do odprawy

paszportowej, zolte ksiazeczki... szukam moich przyjaciol, ktorzy po mnie

wyjechali.. Troche nerwowo sie rozgladam, w obawie, ze jak sie nie znajda,

przyjdzie mi odzierac te kartony z warstw folii przy kontroli celnej... Ale sa,

dwie dziewczyny i chlopak, z daleka widze ze to oni, nim jeszcze przeczytalem

kartke ktora trzymali. Na kartce bylo napisane Bartek Dubiel, ale nie bede

wybrzydzal. Dolacza do nich jeszcze dwoch cwaniakow, maja przeprowadzic

mnie przez clo. Czekamy na bagaze, a konca tego czekania nie widac.. Atmosfera na

lotnisku przyjemna, scisk gwar, przepychanie, ale przepraszam, na kazdym

kroku. Z czelusci podziemi dworca wynurzaja sie setki walizek, male i duze, biale i

czarne, a moich kartonow nie ma. Tlumacze sobie ze poniewaz jade z Londynu, to

byly ladowane jako pierwsze, i wyjada ostatnie. tak tez jest w istocie. Jeszcze

tylko odprawa celna, do odprawy dluga koleja. I tutaj wlaczyl sie do akcji "znajomy

celnika" dal w lape policjantowi pilnujacemu porzadku w kolejce, ten zlamal szyk

kolejki, zrobilo sie zamieszanie, a my przebieglismy wzdluz kolejki, ja pierwszy z

kartonem na plecach, dalej reszta. Celnicy zaczeli krzyczec.. co to za bagaze,

przyspieszylem kroku, byle na zewnatrz budynku, bialego gonic nie beda.. ot i

wszystko.. Teraz dopiero WITAJ KAMERUNIE.

Jest cielo, parno, zapada zmrok, upalu nie ma. Dobrze ze mam dlugie spodnie, buty i

skarpetki, tym bardziej ze repelent przeciw komarom jest w bagazu glownym.

Szukamy taxi. Jest, stare rozklekotane japonskie, kartony ledwo sie mieszcza w

bagazniku, jedziemy w szostke, 3 osoby z przodu 3 z tylu. Odwozimy "celnika" do

domu, potem na postoj autobusow do Yaunde. Bus jest "afrykanski" stary minibusik,

pakujemy bagaz do gory, pokrzykuje zeby ostroznie, ale plecaka boje sie tam dac,

jest w nim wielki reflektor.. Trzymam go przez caly czas na kolanach, nie czuje

nog, a jedziemy 4 godziny... Masakra. tym bardziej ze nic nie jedlismy... A na

kazdym postoju, obnosni sprzedawcy proponuja przysmaki, pieczone miesko z

czegostam, orzeszki arachidowe, gotowany maniok w lisciach bananowych...W

drewnianych chalupach, skleconych z desek i palet samochodowych, bary i

sklepiki, przed barami grile z felg samochodowych, na grilach miesko z

przeroznych zwierzatek..feria zapachow, i to w wiekszosci baardzo przyjemne.

Ale w koncu jest hotel, ciepla woda, rozcinam karton i wyjmuje repelent, biore

prysznic, psikam sie nim i ide spac. Rano mila pobudka, sniadanko, drzemik,

buleczki, goraca woda i mleko w proszku do herbaty, jak to uzyc? kawy brak, jem

to co jest, wylizuje drzem, w koncu nie wiadomo kiedy nastepny posilek. Lapiemy

taksowke i jazda na "dworzec autobusowy" tym razem jest to cala ulica,

zastawiona autobusami, kazdy ma napisane dokad jedzie. Przed samochodem

bijatyka tragazy o nasz bagaz, mowie grzecznie ze maja spadac, skutkuje.

bierzemy kartony i ladujemy na busa, tym razem jestem madrzejszy i plecak tez

laduje do gory, biore tylko DEEt, latarke, i aparat do malego worka. Rozgladam sie

po dworcu.. Teraz juz na spokojnie. Zgielk handlarzy obnosnych, bagazowych.

Ladujemy sie do autobusu, mamy miejsca na koncu wiec musimy sie przedrzec na

koniec, przechodzac po siedzeniach do tylu. Czekamy na zapelnienie autobusu. W

koncu po godzinie ruszamy, przedzieramy sie przez gwarne przedmiescia Yaounde,

sklepiki, muzyka, bary, zapachy pzrerozne.. motocykle i samochody..

Mkniemy za miasto, szeroka asfaltowa droga. Asfalt towarzyszyc nam bedzie

jeszcze 140 km, potem juz polna droga, im dalej od Yaounde tym droga staje sie

bardziej czerwona. Wszedobylski pyl wpycha sie wszedzie, w nos i w uszy, i za

koszule. Co bardziej zapobiegliwe kobiety zakladaja welniane czapki dla ochrony

swoich wymyslnych fryzur.. Tuz przed Bertoua kontrola drogowa, chlopaki cos

dlugo zwlekaja z tym moim paszportem, pewnie na kolacje chca zarobic... Nie

ode mnie, ...wychodze z autobusu, zeby zobaczyc co sie dzieje, ale sie namyslili,

oddali paszport.

U ojca Darka na parafii, skromnie, schludnie, czysto i szczerze. Wieczorny

obiadek, ugotowany, jak wszystko tutaj, na trzech kamieniach na ognisku. Dzis

przysmaki, mloda antylopa, sypki maniok, liscie jakiestam gotowane, wyborne.

Antylopka delikatna jak cielecina.

W nocy obudzil mnie deszcz, wlasciwie nie deszcz, a huk spadajacych z niebios

ton wody. Widac tez bylo blyski, ale grzmoty zagluszyl huk spadajacych kropel

deszczu. Nie slychac telefonu, krokow, spluczki w toalecie. Nie moge zasna, leze

przysluchujac sie zywiolowi. Jest 5, zasypiam, budze sie ok 8, pada nadal, ale tak

"normalnie", choc nadal to ulewa. Ide sie ogolic, zarost mam rudy, mimo ze

wieczorem bralem prysznic.. To ta wszedobylska afrykanska glinka.

Dzis dalszy ciag rozpakowywania i segregowania przywiezionych

rzeczy. Darkowi nie zapala auto, naciagam paski, skrobie klemy przy

akumulatorze, zakladam dodatkowe reflektory, zchodzi caly dzien. W miedzyczasie

ok poludnia deszcz przestaje padac, wychodzi slonce, jest naprawde bardzo

przyjemnie, choc nie upalnie.. Dzis zabilem pierwszego kamara, dotychczas

zadnego nie widzialem. Wsciekle atakowal moje kolano, ubilem gada i pobieglem

wypsikac sie Deete-m. Ciekawe co dzis na obiad, pewnie osiol, ktorego Darek

poszdl kolo poludnia ubic z dubeltowki. Pogoda teraz zrobila sie przesliczna,

sloneczko, delikatne obloki, trawa zielona. Znalazlem w ogrodzie drzewo

cytrynowe cytryny wielkie jak garapefruity, jest tez avocado, ale jeszcze nie

dojrzale. Poczekamy, moze zdaza, bo wielkoscia juz mi pasuja na jadalne..

Na kolacje jednak KARP.

Prawdziwy karp, rzeczny, nie to nasze hodowlane tluste scierwo. Zapiekany na

ognisku, smakuje wysmienicie, do tego maniok w lisciu bananowca, i ostra

przyprawa - piment. Bardzo dobre, na deserek przysmaki, znaczy sie slimaki. Slimaki, jak

slimaki, troche gumiaste, ale jadalne, mozna jesc, tylko po co? Tym bardziej ze sa

w tym ostrym sosie paprykowym, pali niemilosiernie.. Dzieciaki mialy na kolacje sypki

maniok i warzywa, zjadlem z nimi trzoche, da sie zjesc. Po kolacji zakupy w

miescie, najwiekszy dom towarowy w Bartoua. Szkoda gadac. No i zrobila sie 9.30

czas splukac z siebie pyl calego dnia i mykac spac.

W nocy znowu padalo, choc deszcz nie byl taki intensywny, to jednak zebralo sie

troche wody na podlodze w lazience. Budzi mnie spiew ptakow, za oknem

Agawa, jakies kolorowe krzaki i kwiaty, z lewej cytryna i avocado, a dalej 2

mangowce.

BAXTER

P.S.

I to na razie tyle, reszta w miare rozwoju sytuacji.

  • Odpowiedzi 57
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi
Opublikowano

Panie Bartku gdzie Pan mi uciekł??!! :D To dlatego Pana nie ma już tak często na gg :( Nie wiedziałem zdziwiłem sie teraz bardzo.Bardzo sie przyjemnie czyta niech Pan z tego jakąś książkę zrobi najlepiej :) Życzę powodzenia i czekam na dalszy rozwój sytuacji :D

P.S

Przesyłam pozdrowienia dla wszystkich :D

Opublikowano

Kręcimy nosami na sam widok takiego menu nie znając smaku.Pieczone szczury są podobno wyborne! Podobnie mięso psa (kuchnia wietnamska).Będąc na takiej wyprawie nie miałbym oporów spróbować tamtejszych specjałów.

Opublikowano
Kręcimy nosami na sam widok takiego menu nie znając smaku.Pieczone szczury są podobno wyborne! Podobnie mięso psa (kuchnia wietnamska).Będąc na takiej wyprawie nie miałbym oporów spróbować tamtejszych specjałów.

 

a już na pewno dowiadując sie po posiłku co jadłeś :D

baxter12, gratuluje tej jakże zajmującej kartki z pamiętnika. czekam na dalsze wieści z upalnej Afryki ;)

Opublikowano

Świetna relacja, cudownie się czyta. Przy tym francuskim "R" wybuchłem śmiechem.

Chciałbym się wybrać na taką wyprawę... Mimo wszystkich tych niedogodności. Taka

odmienna sytuacja :wink:

Opublikowano

Bartek nawet nie próbuj przestać pisać , powinieneś częsciej podróżować ,a co za tym idzie PISAĆ. tak trzymaj super relacja ,prosimy o dużo, dużo więcej.

Opublikowano

Hej!

Baxter pozdrowienia dla Ciebie i gospodarzy.

Skoro tam wszystko jedzą co nie zdąży na czas uciec to miej się na baczności. :D

O relcji nie wspominam bo dość Ci już nakadzili.

Opublikowano

10.07

Wstalem o 7.30 o. Darek juz nie spal, zaprasza do zrobienia sniadania. potem wpraszam sie na komputer, robie zalegla poczte, wysylam sprawozdanie z pierwszej czesci podrozy. Darek jedzie zalatwic sprawy szkoly, ja zostaje przy internecie, z mocnym postanowieniem, ze gdzies sie rusze, nie bede tu caly czas surfowal. Ide do sierocinca, zaniose spodnie do prania, bo cos za mocno zmienily kolor z zielonych na czerwone. Rozgladam sie po obejsciu, cos milo pachnie z kuchni, trzeba sie zainteresowac. zagaduje kucharke co to? Daje mi sprobowac, jakies takie male, mieso jak wolowina, smakuje jak nutria niezle.. Przychodzi Manka, smieje sie ze waran, eee tam zaraz waran, jakis maly, z Komodo to nie byl na pewno. Niezly w smaku. waran to waran, nie ma co grymasic, zjem jeszcze lapke, skoro nalegaja, bo jadlem przed chwila i za specjalnie glodny nie jestem. Manka bierze spodnie do prania, przynosi zdjecia z jej pobytu w Polsce, cholera, ona zna wiecej slow po polsku niz ja po francusku.... Przyjezdza Darek z jej mezem, zostaje a my z Manka wsiadamy i jedziemy do jej siostry w odwiedziny. To tu niedaleko w Bertoui. Wypijamy piwo w czyms co tu uchodzi za przedrozny pub. A w rzeczywstosci jest to drewniana buda wielkosci budki z lodami, z tarasem wielkosci przystanka tramwajowego... Piwo ok. Wypijamy i jedziemy do nich do domu. Na podworku dzieci, zadne nie widzialo jeszcze bialego, jedno placze, drugie mi sie uwaznie przyglada, potem zaprzyjaznia. Najpierw podaje mi reke, potem wlazi na kolana. Reszta dzieci stoi nieco dalej. Chlopak schodzi z kolan i idzie do nich, cos im tlumaczy i wyjasnia. teraz to on jest kozak, siedzial bialemu na kolanach. No no... Dobra starczy tego czas do domu na kolacje.

Kolacja, maniok, fasola z sosem z pimontem, ostro! ojojoj! Ale dajemy rade.. Na deser mango, az cieknie po brodzie, takiego w europie nie jadlem. Manka pasie mnie kukurydza, a potem podsuwa kawalki mieska z malpy i ogona warana,co zostal od poludnia. Juz nie moge.. Jest 8.30, juz ciemno. Biore w kieszen 2 mangi i zmykam do domu, mam dosyc, jestem pelny. Jeszcze tylko prysznic i do lozeczka spac..

Budze sie o 6.30 psy biegaja w ogrodzeniu, deszcz nie pada, wiatru nie ma. Kreci mnie w zoladku, po wczorajszej uczcie. Wstaje, zjadam 2 mangi od wczoraj. Psy juz chyba zamkniete, witam chlopaka ktory przyszedl zamknac psy.

Dzis nieodwolalnie musze wymienic pieniadze, przypominam o tym Darkowi. Ok, pojedziecie po osly, na wies, to po drodze wymienicie. Jedziemy po te osly chyba ze 100 km, do miejscowosci o swojskiej nazwie Mbelembeke, krajobraz byl uprzejmy sie nieco zmienic, zrobilo sie pagorkowato, wioski nieco biedniejsze widze stado krow zebu. O kurcze rogi maja jak bawoly, strach sie bac... Jedziemy obok wielkiej oblej skaly, wlasciwie to obly kamien gigantycznych rozmiarow, do tego wysoki. Zupelnie jak Eyers Rock w Australii, tylko mniejsza. W nastepnej wsi lezy kilka wielkich kamieni, wiekszych od domow. Jedziemy dalej, co chwila kontrole policji, czy wojska, blokada na drodze ale nas nie sprawdzaja tylko ciezarowki. Jedziemy dalej. W koncu zjezdzamy z asfaltu w busz, jeszcze kawalek pod gore, biedne zabudowania i jestesmy. Ladujemy 3 osly, nie jest lekko, ale dajemy rade. Wszytko oczywiscie w tepie typowo afrykanskim. Najpierw trzeba je poszuuuukac, potem zaaaagonic, a potem zaaalaaadooowaaac. Niedaleko znajduje drzewo mangowe, wielkie jak kasztan, dorodne, pelne owocu. Manka probuje stracac tyczka co dojzalsze, ja wlaze na gore, mimo ze wydaje mi sie troche kruche. Do gory oblaza mnie mrowki, kasaja jak zwariowane, boli jak nigdy, zeby maja chyba jak lwy, otrzepuje sie i zlaze. Mangi starczy dla wszystkich. Zaczynam pozerac, przy szostym Manka sie smieje, przy 10 wysiadam. Juz nie moge. Wszedzie mam mango, na rekach, na ustach, na czole, jakis litosciwy dzieciak przynosi czajnik z woda. Myje sie, wygladam jak czlowiek.. Mango zaczyna mi troche bulgotac w brzuchu, ale nic trzeba byc dzielnym, pewnie sie ulozy. Wracamy, po drodze w jednej z wiosek zatrzymujemy sie na targu. Manka kupuje jakies mieso pieczone na ogniu, takie waskie paseczki, daja do sprobowania, w sumie, troche jak boczek. Ja tez biore, do jajecznicy zamiast boczku sie nada. Kupujemy jeszcze dwa wedzone ogony. Wracamy do Bertoui.

Idziemy polatac samolotem. Lata pieknie, Darek filmuje, dzieciaki towarzysza, jest fajnie. Polatali – wyladowali, wracamy, Darek idzie odprawic msze, a ja zrobie przepierke delikatniejszych rzeczy. Reszte zaniose Mance. Ciekawe co na obiad dzisiaj. Wyjasnilo sie, Maniok, antylopa z liscmi w smarkowatym sosie. To tez lubie jak sie okazalo. Zycie czlowieka zaskakuje, co dnia dowiaduje sie jakie sa jego nowe ulubione potrawy.. Spac juz 9.00(*) srodek nocy. W koncu wzialem lekarstwo przeciw malarii.

*W okolicach rownika, gdzie teraz jestesmy, slonce przec caly rok zachodzi ok godz 18, a wschodzi ok 6.00, i tak przez caly rok. 12 godzin dnia i 12 nocy.

12.07

Rano.. cisza, zero deszczu, nic nie kapie z dachu, dzwne. A w koncu jest to pora roku zwana „mala deszczowa”. No trudno, nie chce padac to nie, bez laski. Ja wstaje, predziutkie ubieranko, zabki, siusiu, raczki i podworko.

Slysze turkot maszyny do szycia, mowie „Bonjour” i zagladam przez drzwi, nic, zagladam bardziej, tez nic, hmm, mysle sobie dziwne, ale zagladam jeszcze bardziej a tam gluchoniema Epi szyje na maszynie przywiezionej przezemnie z kraju. Widzi mnie, wita sie, ok. Sniadanko, jajecznica na „boczku” kupionym wczoraj. No boczek to moze nie jest ale bardziej pasuje do jajecznicy niz parowki.. Do tego kawusia po polsku, prawdziwa, sypana, z blotem na dnie... mhm.

Samolot, montujemy kamere, to znaczy moj aparat, troche tasmy klejacej i ciezki sie zrobil. Ledwo sie wznosi, Ale potem lot jest juz ok. Ladowanie niezle. Wracamy do domu. Meska decyzja „platforma” musi miec wiecej mocy. Czas wiec uruchomic naped ktory wzialem z kraju. Motor Turnigy, regler 35A pakiet 1700mAh. Ide do warsztatu i na smietnik, rozejzec sie za jakims materialem na loze silnika. Jest plaskownik aluminiowy, 2 otwory, 2 wkrety. Troche tasmy klejacej, 20 minut, naped jest. Idziemy latac. Nie, zmiana planu, Manka z mezem jada na targowisko, ja obowiazkowo z nimi. Targowisko, ma chyba z 5 hektarow, gwar, tlok scisk, uliczki, sciezki, wozki, tragaze, nawolywania.. szok-tlok. Sprzedawcy zachwalaja, krzycza, co chwila ktos jedzie taczka, albo wozkiem, ciasne mijanki. Manka kupuje jakies liscie i patyki, wracamy, po drodze musze kupic wode i chleb. Wpadamy wiec na chwile do, he he he, marketu, kupuje jeszcze drozdzowki dla wszytkich. W domu dokanczam model, ide do sierocinca zaniesc rzeczy do prania. Akurat dobrze trafilem, robi pranie. Pralki brak, pierze sie w dwoch wiadrach, proszku, betonowych schodach, do tego 2 rece i robota az furczy.. Siadam i sie zamyslam. Przychodzi kucharka, usmiecha sie i cos pyta, oczywiscie po francusku... Psia jucha, a ja akurat po francusku nie komprompa, ale czy to moja wina ze oni tu ani szprechen, ani spik, ani gawariat, a ja te jezyki owszem i prosze bardzo, a komprompa to ja nie koniecznie? Dobra, odeszla, ale wraca za chwile, niesie 4 deski. Cholera, to uwedzone zwierzeta, duuzy szczur, dwie lesne swinki i pancernik. Wszystkie owedzone w dymie, podpieczone lekko, przekrojone na pol, przez grzbiet i rozwiniete na plasko. Tak ze przypominaja sekata deske. Pyta na co mam apetyt. Chwila zastanowienia, a niech tam pancernika poprosimy. Manka skonczyla pranie przynosi jakies pieczone costam do jedzenia, owoce znaczy sie.. Skora jak mango, konsystencja avocado, smak lekko kwasny.

Przyszedl Darek, idziemy latac. Nowy silnik, nowy pakiet.

Pierwszy lot porazka, korkociag z dwoch metrow. Zmieniam kat zamocowania silnika. Startuje na pol gazu, przepada, ale ratuje sytuacje, podciagam go wysokoscia, jest niestabilny, ma tendencje do zwalania sie na skrzydlo. Wznosi sie zdecydowanie. Trymuje stery. Wylaczam motor, trymuje jeszcze raz. Jest nerwowy, ale juz daje sie sterowac. Nisko nad drzewani dostaje turbulencje, spada, bez strat. Idziemy naladowac pakiet. Wracamy, startuje, juz spokojniej, oddaje stery Darkowi, latamy do znudzenia (pakiet 1700mAh), ladujemy na niewyczerpanym pakiecie. Ladowanie nieco trudniejsze niz fabrycznym.

Darek idzie odprawic msze, ja zalatwiam zalegle SMSy, brak kartek pocztowych trzeba jakos znajomym zrekompensowac. Kolacja nieco spozniona, Manka z mezem byli na spotkaniu szczepu. Pancernik ok, szkoda ze skorka nie jest chrupiaca...

Zrobila sie 10, czas spac. Bon nuit Africa. Ale dzis byl pogodny, sloneczny i dzien, Afryka nie chce spac, cykady zwariowaly, do tego ptaki, nietoperze i jekies costam innego, halas jak na lotnisku.. Nie wiem kiedy zapadam sie w sen.

13.07

Budze sie, halas, psy cykady, ptaki, to te zolte wroble.. Ciezkie deszczowe chmury wisza nad nami, powietrze az ciezkie od wilgoci. Ciezkie krople rosy splywaja po lisciach i kapia na ziemie.

Sniadanko.

Darek proponuje zeby zabrac z naszego modelu wszelkie zmiany. Powrocic do konfiguracji wyjsciowej. Bedzie latal bez kamery, zeby nauczyc sie latac. Sluszne. Dla wprawy, on rozmontowuje samolot, ja wklejam foty na forum. Idziemy latac. Darek startuje, przewrotka, trymujemy model, drugi start, powoli wyciaga w gore, chybotliwie, ale szczesliwie. He he, samorodny talent, wylatuje caly pakiet i laduje. Bedzie z niego pilot.. Juz jest...

Koniec latania. Trzeba jechac po drewno do lasu. Bierzemy Toyote, jedziemy, najpierw polna droga, 3 kontrole policji, potem w las. Jedziemy wsrod wysokich krzakow, traw, wprost do lasu, w nim polana, zarosnieta maniokiem, orzeszkami arachidowymi, palmy bananowe, papaye, i sterta drewna do zabrania. Chlopaki laduja drewno. My z Manka idziemy upolowac cos do jedzenia, znajdujemy dwie papaye, i orzeszki ziemne. Papaya ok, orzeszkow surowych nie lubie. Robimy dwa kursy. Siedzimy pijemy piwo, na przekaske dostajemy kukurydze, i pieczonego melona, a wlasciwie dynie, smakuje jak mlode ziemniaki. To ma byc glodna afryka? Tutaj wszystko jest jadalne.. Czekam na kolacje. Wracamy do domu, Darek daje mi do mojej celi laptopa. Pisze dziennik podrozy.. Dobra, starczy. Ide zobaczyc do sierocinca.

Nie pamietam co bylo dalej, pewnie obiadek i spac.

Niedziela.

O 9.00 msza, gole sie rano. Sniadanko.

Msza... Noo nie do opisania, spiewy, przebieg, instrumenty, rewelacja. Uczta dla duszy i ciala.

Reszta niedzieli uplywa nam na zalatwieniu biletow kolejowych do WAZA, parku narodowego.

No i tyle, siedze i pisze ten post.

Pozdrawiam

Opublikowano

A filmy z lotow jakies sa??Super sie czyta tak jak pisali poprzednicy i nie taka nudna ksiazka podroznicza w ktorej nie ma humoru :mrgreen: Pozdrawiam i prosze o wiecej!! :)

Zarchiwizowany

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.