No wiec w czwartek zap........am CALY bozy dzien (dobrze, ze spakowalem rower i reszte, juz poprzedniego dnia), zjadam kolacje i kolega podwozi mnie na pociag do Kastrup. Odprawiam rower i udaje sie na piwo (po kontroli bezpieczenstwa). Wsiadam do polpelnego samolotu, znajduje wolny rzad (3 miejsca), startujemy, skladam podlokietniki i wale w kimono na trzech fotelach. Budze sie sie na 15 min przed ladowaniem (spalem 3 godziny 40 min!!!) i walimy kolami o pas w Larnace. Jest (tutaj) godzina pierwsza w nocy. Skladam rower, torba na plecy i jade do hotelu San Remo. Klade sie spac i LEDWO wstaje o godz 7.00 (6.00 w Szwecji). Zwlekam sie na sniadanie (ten hotel ma NAJGORSZE sniadanie jakie jadlem w mojej hotelowej historii!!!), przebieram sie, zostawiam torbe na rower w "bagazowni", wlaczam Garmina i ruszam. Mimo ze jest wczesny ranek, swieci juz sloneczko i jest na 100% okolo 16 stopni. Mimo to jade w koszulce z dlugim rekawem (w sumie nie wiem dlaczego). Wyjazd przedmiesciami z Larnakei i wjezdzam w koncu na szutry. Kieruje sie w strone przejscia na turecka strone w miejscowosci Beyarmudu. Pokazuje dowod, Pan Turek milo kaze mi "spadac", bez zbednych pytan i ceregieli. Skrecam natychmiast (za granica) w prawo i wale szutrem wzdluz plotu strefy buforowej. Po kilku km. dojezdzam do wiezyczki wartowniczej i widze machajacego do mnie soldata. Po turecku (bo na 100% nie po angielsku , polsku czy szwedzku) krzyczy, ze dalej jest zakaz i ze musze zawracac. Dziwne troche, ze dopiero w polowie odcinka. Zawracam wiec i musze "nadjechac" dobre 12-15 km. Pozniej odbijam znowyu na szutry i wale w strone cypla Rizocarpaso! Fajne drogi, co 5-8 km przejazd przez "tureckie" wsie. Panowie siedza i pija herbatke, psy biegaja beztrosko miedzy pojazdami. "Podkradam" co jakis czas fige czy inne pomarancze i tak sobie jade dalej cieszac sie sloneczkiem i ciepelkiem( zmienilem juz koszulke na "krotka"). Mijam kolejne wsie, przecinam czasem jakies wazniejsze drogi, ale raczej caly czas szutry. Na stacji benzynowej kupuje "burka" z serem i szpinakiem i popijam to "ajsti". Ruszam dalej i widze pierwsze fajne kozy (z BAAAARDZO dlugimi uszami). Przejezdzam przez wielkie smieciowisko (tak mnie prowadzi Garmin), za smieciowiskjiem gorka, wiec sie rozpedzam i w tym momencie z pobliskiego hangaru biegnie na mnie okolo
25-40 psow !!! Nie moge uciec (jade z gorki, a przede mna prosta i psy) wiec staje i zsiadam migiem z roweru. Nie mialem jeszcze planu na obrone, ale wiedzialem ze to nie 2-3 psy i ze zwyczajnie zaslonie sie rowerem (jak to juz czasem robilem). Przeciwez te 30 burkow mnie zwyczajnie otoczy i zagryzie!!!
W tym momencie widze jednak, ze ZADEN z nich nie szczerzy zlowrogo klow, ogony im sie "machaja" i sa jakies takie NIEAGRESYWNE. Stoje przy rowerze, a ze dwa zaczynaja na mnie skakac, ale przyjaznie, machajac ogonami i cieszac sie jakby widzialy swojego pana po 5 latach rozlaki. Reszta tez podskakuje radosnie, a szczekanie (i piski) jest tez TYLKO radosne. Mysle sobie WTF??? Czym zasluzylem sobie na te milosc? W tym czasie dobieglo jeszcze z 15 i tak skacza i biegaja (czesc sie kladzie machajac ogonami) dookola mnie, Pozniej zaczynaja mnie lizac po moich swiezo ogolonych nogach (brak soli???) i wtedy juz naprawde zglupialem. Zaczalem je glaskac (walczyly miedzy soba o dojscie do glaskania). Lizaly mnie po nogach, a reszta skakala radosnie . Postalem z nimi z 5 minut i ruszylem (juz bez strachu) przed siebie.
Z 5-6 z nich, ruszylo za mna (ale raczej chcac sie bawic) i po kazdych 100 m ze dwa stawaly patrzac jeszcze chwile i w koncu zawracajac Jedem biegl ze mna moze kilometr! Stanalem na koniec, wyglaskalem go od golej skory i pojechalem ogladajacac sie do tylu. Siedzial i patrzyl na mnie jeszcze z minute, potem powoli zawrocil i zniknal mi w koncu z pola widzenia. Staje w nastepnej wsi , kupuje browca i probuje to przetrawic, ale nie wiem JAK sie za to zabrac. Dziwna psia historia bez logicznego wytlumaczenia. Robie fotki jakiegos starego greckjiego kosciola (teraz jest magazynem) i jade dalej. Dojezdzam w koncu do morza i jadac taka polplazowa droga chce zrobic fotke (rzadko sie zatrzymuje, przewaznie wale fotki "w locie"). Przymierzam sie i nagle czuje jak kolo grzeznie w piach, obraca sie o 90 stopni, a ja wyskakuje z siodla. Zamiast natychmiast rzucic telefon na piach i probowac chwycic z powrotem kierownice (tak sie najbezpieczniej upada) trzymam go wysoko i wypadajac w powietrze wale klata w bok kierownicy. Laduje w piachu i ledwo oddycham. Trafilem w kiere ZEBREM! Lekki obtarcia do krwi (kolanio i lokiec), ale najbardziej boli mnie zebro. Ciezko mi sie oddycha (a puls mi jeszcze skoczyl). Zbieram rower, prostuje wozek przerzutki i jade dalej (a raczej wracam, bo piach robi sie NIEPRZEJEZDNY). Okazalo sie ze wczesniej (przed upadkiem) zgubielm slad, a moja droga szla 20 m wyzej. Otrzepuje ( w"locie") resztki piachu, adrenalina siada do normalnego stanu i teraz dopiero zaczyna bolec. Mam jeszcze z 60 km i nie ma alternatywy. Dusze ostro, bo wiem, ze o 16,30 bedzie juz ciemno. Staje na kolejne piwo (musze ukoic troche nerwy), przemywam rany mokra serwetka, zjadam jakiegos batona i jazda! Szutrami i kiepskim asfaltem dojezdzam w koncu do poczatku "wspinaczki", ktora prowadzi mnie do miasteczka Dipkarpaz. Lezy ono na (tylko) 200m, wiec wspinaczka jest krotka i malo wymagajaca. Kupuje picie (i kabel do Iphona) na stacji benzynowej i szukam hotelu. Hotel jest 150m dalej, znajduje wlasciciela (jest w swoim sklepie "1001 drobaizgow" 200m od hotelu). Dogadujemy sie na 35 EUR bez sniadania (chce ruszyc o 7.00 wiec na sniadanie musialbym czekac godzinke), wlacza mi bojler i mowi ze za godz. bedzie ciepla woda. Jestem JEDTYNYM gosciem! Zapada zmierzch i nie chce czekac bezproduktywnie na kapiel. Przebieram sie (przemywajac tylko rece i twarz) i na "brudasa" udaje sie do knajpy. Zamawiam grilowana jagniecine z "oprawa", do tego piwko, a po posilku herbatke. Siedze jeszcze chwilke ogladajac z panami Turkami i zenskim personelem kuchennym tureckiego tasiemca. Albo calkiem fajne "aktorki" w nim wystepowaly, albo jestem po prostu zmeczony. Wracam do hotelu, woda nagrzala sie do 30 stopni, wiec myje sie ze lzami w oczach (jestem lekko przemeczony i w jakis dziwny sposob wyziebiony) i naprawde czekalem na ten prysznic jak na godne podsumowanie dnia. Niestety wyszla zimna kapiel. Przykrywam sie szczekajac zebami (choc na zewnatrz jest 16 stopni) i natychmiast zasypiam.