Lepiej chyba byc TAK zboczonym, jak czaic sie w ciemnej uliczce na przechodzace niewiasty ?
Dzien drugi:
Dzien drugi:
Pobudka o 8.00, leniwa toaleta, pakowanko i w droge. Temperatura pewnie okolo 16-17 stopni, bo nie czulem zadnego dyskomfortu (jadac na krotko). Dojezdzam do Dunaju (9 km) i w ostatniej miejscowosci robie zakupy (sniadanie). Jade jeszcze z 6 km, do miejsca gdzie rozpocznie sie PRAWDZIWY Dunaj (poczatek byl przy jednej z setek odnog i kanalow rownoleglych). Znajduje magiczne miejsce i zjadam DUNAJSKIE sniadanko.
Siedze tak sobie z dobre pol godzinki (moglbym znaczbnie dluzej), ale wiem, ze przede mna jeszcze 170 km, wiec wskakuje na rumaka i jazda! Jade wspaniala droga prowadzaca walem. Niezly asfalt, czasem plyty betonowe, a chwilami zjezdzam ponizej walu (od strony rzeki), zeby posmigac zwirkiem. Mijam czasem kolarzy, ale wiekszosc raczej w przeciwnym kierunku. Po chyba 30 km dojezdzam do Komarna, a w sumie to nie dojezdzam, bo mostem wjezdzam na wiegierska strone (Komarom) i dalej dojezdzam (3-4 km) do starego mostu laczacego miasta, po przekroczeniu ktorego wjedzam z powrotem na Slowacje. Staje w centrum i MUSZE wypic piwo (jest juz naprawde goraco!) i zjesc loda. Pozniej jade obok miejscowej twierdzy, , a dalej droga wzdluz Wahu (ktory tutaj wplywa do Dunaju) przekraczam most na Wahu i z powrotem ku Dunajowi.
Przy moscie na stacji tankuje bidony. Dalej pieknymi i pustymi sciezkami na wale (choc nie zawsze pustymi, bo czasem mijalem “skejterki”. Dojezdzam (po wielu, wielu km) do pieknego miasteczka (Radvan nad Dunajem) lezacego nad sama rzeka i zamawiam browca (goraco!!!). Mijam miejscowe winnice i krece dalej w strone Sturova-Esztergom. Wjezdzam do Sturova “od tylu” ( nie da sie przy samym brzegu) i postanawiam cos zjesc i oczywiscie napic sie ostatniego slowackiego piwa. Zamawiam bryndzowe haluszki, bo choc jestem u Madziarow, to jednak jest to SLOWACJA (choc nie mowie tego glosno). Pozniej przejazd przez most i laduje w Esztergom. No i teraz mam dwie opcje. Moge dojechac jeszcze 10 km (tak aby dojechac na wysokosc SZOB, zeby polaczyc odcinki z zeszloroczna trasa) i wrocic do Esztergom, a pozniej pociagiem do Budapesztu, lub dojechac te 10 km, i wspinaczka w “gory” + jeszcze 60 km pedalowania. Po BARDZO krotkim namysle (w sumie to sie nie namyslalm, bo wiedzialm ZAWSZE, ze bedzie tylko jedna opcja), wybieram opcje druga (czyli rowniez pierwsza, bo JEDYNA ?). Ruszam wiec dalej brzegiem do miejsca ktore lezy (przeprawa promowa) naprzeciw Szob. Po 10 km dojezdzam do CELU podrozy. Na drugim brzegu miasteczko Szob, czyli miejsce gdzie rozpoczalem (w zeszlym roku) jazde w strone Belgradu. Pozostaje przebic sie do Budapesztu. Obieram wiec kierunek na Pilismarot i tam rozpoczynam upalna wspinaczke. Gubie jadacych ze mna szosowcow (no a ja przeciez zaden goral i do tego na gravelu z bagazami) i tlocze sie na 600mnpm. Fajny asfalt, droga zamknieta dla ruchu samochcodowego. Upal niesamowity i gdy myslalem ze juz koniec meczarni (droga laczy sie tutaj z normalana z ruchem samochodowym) pozostaje niestety 300 m poprawki. Wjezdzam na najwyzszy punkt wyprawy (600 mnpm) i zjazd do Pilisszentkereszt. Pozniej znowu krotko pod gore (widze przed soba goscia na MTB, ale ledwo, ledwo sie do niego zblizam. Jak dojechalem, okazalo sie , ze on “na wspomaganiu” ) i ostry zjazd w Pilisszanto. Dalej lekko pofaldowanym terenem w strone Budy. Przekraczam Dunaj Mostem Margarety i momentalnie znajduje miejsce z piwem, ktore serwuje tez Zubrowke!!! Pozniej ostro przez Budapeszt w strone lotniska, gdzie znajduje sie moj hotel. Wyszlo dzisaj 179 km (bardzo wakacyjnym tempem). Dlugi prysznic i wlacza mi sie ssanie. Ide wiec do kanjpy w pobliskim pensjonacie (w moim hoteliku kuchnia juz posilkow NIE wydaje) i zjadam wieprzowine po cygansku, popijajac transylwanskim piwem. Pozniej jeszcze troszke klikanka i spac.
Rano zakupy w pobliskim sklepie i jazda na lotnisko (10 min) obok muzeum lotnictwa na odkrytym powietrzu. Skladanie rowerka, nadanie rowerka i 1,5 godziny wolnego przed lotem.